sobota, 3 stycznia 2009

PS

Podróż do Chin odbyliśmy jesienią 2005. W tamtych "czasach" nie znaliśmy bloga, a relacje wysyłaliśmy mailem. Po latach postanowiliśmy rozszerzyć naszego bloga o "chińskie" historie

piątek, 2 stycznia 2009

Jangshuo, Guillin

09/10/2005, 11:13:14
To już nasza ostatnia relacja z podróży do Chin

Właściwie jesteśmy już w Polsce, ale pomyślałem sobie, że pewnie chcielibyście wiedzieć, co się z nami działo przez ostatni tydzień podróży. Tak jak poprzednio, napiszę krótko (J). No, bo chyba będziemy mieli okazje pokazać wam zdjęcia, a ci najbardziej wytrwali będą mieli szansę oglądnąć film, który nakręciłem. Ostrzegam, że mam 5 godzin materiału. Jeśli szybko nie nabędę umiejętności montażowych, lub też żona nie kupi mi odpowiedniego oprogramowania, to wszyscy będą katowani pełnymi scenami bez montażu.

Po Chengdu (a propos, czy ktoś w ogóle oglądał mapę Chin i sprawdził, gdzie byliśmy? Jakie pokonywaliśmy odległości? Przypominam nasza trasa to: Pekin, Xi'an, Chengdu, Guillin, Jangshuo, Szanghaj) wylądowaliśmy prawie w raju. Nie tylko, dlatego, że było tu wreszcie ciepło, ale tez widoki były niezwykłe. Po 2 godzinach jazdy wynajętą taksówką, dotarliśmy do najbardziej turystycznej miejscowości w Chinach. Jangshuo. I tu się zaczęło. Co? No prawdziwa turystyka, taka, do której wszyscy przywykliśmy. No, bo, powiedzcie, ile można oglądać starych budynków, zachwycać się jakimś cholernym murem, czy tez pasjonować się Chińczykami kaligrafującymi coś po chińsku – i tak nikt nie miał pewności, co zostało napisane, ale Ci prymitywni amerykanie, to się fascynowali każdym znaczkiem choćby był to popularny napis Water Closet. Wygląda ładnie – sami popatrzcie: 洗手间 , a znaczy po prostu WC. W Jangshuo zachwyciły nas chyba 2 rzeczy, niesamowite krajobrazy, czyli super płaski teren i do tego wapienne góry, i atmosfera zabawy. Tak, więc patrząc na Jangshuo miało się wrażenie, że jest się w jakiś niedawno utworzonym rezerwacie. No, bo jak to może być, że takie górki są i to w dodatku na nizinach. A atmosfera zabawy to niekończące się imprezy w setkach małych, zupełnie właściwie mikroskopijnych pubach i restauracyjkach. Po przyjeździe do Jangshuo, pierwszego dnia, postanowiliśmy „nieco odpocząć”. Udaliśmy się na „tzw. promenadę”, gdzie ku naszemu zdziwieniu znaleźliśmy kilkadziesiąt restauracji. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej egzotycznego w Chinach niż restauracje francuskie, włoskie, hiszpańskie w dodatku prowadzone, przez rodowitych Francuzów, Włochów czy Hiszpanów? Okazuje się, że Jangshuo, jest od ponad 7 lat najbardziej ulubionym miejscem osiedlania się obcokrajowców w Chinach. I wcale się temu nie dziwimy. My odkryliśmy francuską knajpę, której byliśmy wierni przez kolejne 3 dni. Po 2 tygodniach jedzenia tylko chińskich potraw zachciało nam się czegoś innego, czyli tart, crepes, croissant-ów itd. Mam także wrażenie, ze moja ukochana żonka lubiła to miejsce ze względu, na właściciela. Wiecznie samotnego, sączącego lokalne piwo (ale siki!!!!). Jakież było jej rozczarowanie, gdy okazało się, że ten właściciel ma „przyjaciela” – kucharza.

No, ale w Jangshuo to nie tylko jedliśmy… i „gibaliśmy” się w takt muzyki wylewającej się z licznych pubów. Tam przede wszystkim pozostaliśmy blisko z naturą. W przenośni i dosłownie. Pierwszego dnia wybraliśmy się na wycieczkę ekstremalną. No, przynajmniej dla mnie. Znów o mało, co nie wyzionąłem ducha. Cholera jasna, mam wrażenie, że moja żona „dybie” na mnie, bo serwuje mi przyjemności w postaci jazdy rowerem po terenie – no niby-płaskim, ale w temperaturze +38C. To nawet Lace Armstrong, silny chłopina by nie wytrzymał. Ja też padłem. Ale w drodze powrotnej. Zanim jednak padłem, doznaliśmy błogiego uczucia, jazdy po płaskim terenie, a jednak górzystym. Mijaliśmy kilka wiosek, gdzie wszyscy pozdrawiali nas z okrzykiem nihaah, czyli tzw. halo! Nie wiem czy się dziwili, że jeszcze wtedy dawałem radę – nawet przewodziłem, czy po prostu podobała im się Magdusia, jadąca z zawrotna prędkością z wiankiem na głowie uplecionym ze świeżo zebranych kwiatków polnych. Po godzinie jazdy dotarliśmy na spływ. No, nie był to spływ Dunajcem. Ale zawsze. Spływ rzeką Li. Było cudnie. „Własny” flisak gadający przez telefon komórkowy na rzece Li, w środku Chin – a właściwie na południu. To było coś. No, ale żeby nie było tak miło, pan kilkakrotnie zmusił mnie do intensywnego wysiłku fizycznego polegającego na przeciąganiu tratwy przez nieuregulowaną jeszcze rzekę. W czasie spływu przeżyliśmy też, bitwę. No nie była to wojna opiumowa – no, bo w XXI wieku, ale zawsze. Horda Chińczyków rzuciła się z „sikawkami” na jedyną na rzece reprezentacje Starego Kontynentu. Broniliśmy się przez długą chwilę, ale możecie sobie wyobrazić ich siłę rażenia. Przegraliśmy. Czyli wyszliśmy ze spływu kompletnie spłukani. Na znak protestu nasz flisak nie otrzymał tip’a. Niech tez poczuje gorzki smak porażki – pomyślałem. Cham kompletny, że pozwolił na to!

Właściwie później było nam wszystko jedno. To znaczy w kwestii wody, zmoczenia etc. Po kolejnych kilku kilometrach na tych samych zabójczych rowerach, dojechaliśmy do jaskiń. I to było coś. No, bo jak sobie przypominacie z wycieczek szkolnych, to jaskinie zwiedza się w grupie, w kurtce, chodzi się po wyznaczonym szlaku etc. A tu nic z tego. Dali nam kaski budowlane, przewodnika, klapki gumowe – buntowaliśmy się, ale wzięliśmy. I 1 latarkę. No i się zaczęło. Przechodzenie przez wąskie korytarze, wspinanie się po linach (oj Czerwone Wierchy z lat młodości mi się przypomniały!), czołganie się. Było też „Zdrowaś Mario” – w moim wykonaniu w 2 momentach. Ale koniec był super. Czyli „taplanie” się w błocie. Niesamowite uczucie. Właściwie byliśmy już tak brudni po łażeniu po jaskini, że tylko to nas mogło uratować. I uratowało. Dla tych, którzy jeszcze się nie „taplali” w błocie informacja: błoto było przyjemnie i ciepłe. Mamy nadzieję, że było też czyste. No na razie żadnych egzem nie zauważyłem. Ale takie świństwa wychodzą po czasie. Cali umorusani wylądowaliśmy pod wodospadem w tej samej jaskini. I co mogło nas zdziwić, to, to, że woda była ciepła. Byliśmy wykończeni. Po wydostaniu się na powierzchnie i 40 minutowej próbie obmycia się wsiedliśmy na rower. Ja padłem. Żona i dziarska przewodniczka, niestety nie. Spadł tropikalno-monsunowy deszcz (chyba nie do końca to jest możliwe), a my na rowerach. Super! +38C… myślałem, że zejdę. I postanowiłem coś zmienić w swoim życiu. Wagę. (No, ale nie Magdę, która jest spod znaku Wagi!!!).

Kolejne dwa dni, w Jangshuo dominowały w liczne atrakcje. No, bo, jak pamiętacie Magda miała urodziny. Uczciliśmy, uczciliśmy. Oczywiście musieliśmy mieć romantyczna kolacje u Francuz, ale darowałem to żonie, bo i tak facet nie miał szansy. Rankiem jednego dnia (Matko Bosko! Znów o 6:15 przed hotelem zbiórka!) pojechaliśmy na spływ rzeką Li. No, ale my to normalnie nie możemy spływać jakąś tam łódką. Nasze biuro podróży, najpierw załadowało nas do miejskiego autobusy, w którym większość pasażerów, albo siedziała na zydelkach, albo ewentualnie pokładała się na części silnika wewnątrz minibusu. Szukanie klienta wygląda nieco inaczej niż w miejskim autobusie w Warszawie, gdzie generalnie zamyka się drzwi każdemu potencjalnemu pasażerowi, który chciałby się do niego dostać. Tutaj wszystko dla klienta. Pani bileterka – managera (przypominam jest to minibus dla max 18-20 osób) wciągała klientów do bus-u. Upychała tych, którzy już w nim byli. Przestawiała, kogo się dało i z uśmiechem ładowała cargo. No zupełnie czułem się jak w DHL, gdy część tzw. pasażerów siedziała na paczkach. Tak, więc załadowani (było nas ze 34 osoby), z towarem (8 worków ubrań + kilka koszy na jakieś skorupiaki lub ryby) ruszyliśmy do miejsca, gdzie teoretycznie miał się zacząć spływ. I tu się zaczęło. Po dojeździe do rzeczonej miejscowości (mieliśmy ja napisaną na kartce, którą zostawiliśmy w hotelu!) Wyciągnięto nas z autobusu i „wciągnięto” do tuk-tuka, (czyli motor z budką), gdzie spotkaliśmy inną ofiarę naszego biura podróży – uroczą Chinkę – Kanadyjkę. Było by fajnie w tuk-tuku, gdyby nie to, że koleżanka postanowiła pożywić się. No i jadła. Jadąc wertepami z prędkością 60km/h w tuk-tuku. Makaron w woreczku. Całe szczęście, że po zjedzeniu kilku łyżek, – jakich łyżek, ona miała tylko pałeczki. No może po wciągnięciu kilku makaronów zrezygnowała z tego, bo już widziałem na swojej świeżo upranej (acz nieuprasowanej) koszulce fragmenty jej pożywienia. Czyli w skrócie: jakiegoś robaka, rosołek, marchewkę i liczne ostre przyprawy. Udało się.

Dojechaliśmy do miejsca rozpoczęcia wycieczki. No jak było – to zobaczycie sobie na zdjęciach. Słodko. Znów płasko, górki, woda…i jakieś 2 chińskie kretynki, które zasłaniały nam widoki, bo siedziały na zydelku na rufie. Ale to było nic. W pewnym momencie, nasz sternik łódki wpadła w panikę. Nie żeby było niebezpiecznie. Ot tak po prostu, zaczął wydzwaniać do kilku osób i gadać. No właściwie wrzeszczeć. Po chińsku, oczywiście. Magda to zauważyła od razu. Facet był jakiś nerwowy. Po chwili okazało się, dlaczego. Zanim to jednak nastąpiło, jeszcze przed dobiciem do „portu” wysadził na brzegu i zaczął coś gadać po chińsku. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Później jednak okazało się, ze nasza łódka była nielegalna. Po prostu pływaliśmy po rzecze Li jak PIRACI…. Za 65 juanów… No nie!!! Grabież w biały dzień!

Popołudnie było bardzo relaksujące. No, bo spełniło się nasze skryte marzenie, żeby wreszcie udać się do szkoły gotowania. Zaczęło się od obchodzenia marketu. Takie tam zwykłe warzywa, przyprawy, zapachy, ryby etc. No może nie do końca. Pani przewodniczka poinformowała nas, ze i owszem w Chinach „je się psy”, ale lato to czas na jedzenie „kotów”, – bo są lekkostrawne. Trochę nas tak na prawdę zszokowała tylko jedna rzecz. No właściwie dwie. Dwa. Psy wiszące i obdarte ze skóry, przygotowane do sprzedaży. Ze względów religijnych nie zrobiliśmy im zdjęć. Widok był okrutny i okropny. Później zaczęło się gotowanie. I nie z jakimś tam Makłowiczem, czy nawet Pascalem. Ale z koleżanka Xi'an Li. Wydawałoby się, ze sprawa jest prosta. Ale nie do końca. Pokazała nam kilka sztuczek, które zastosujemy w naszej domowej kuchni. A co!!! Więc tak tylko z dziennikarskiego obowiązku napiszę, że ugotowaliśmy – bakłażany w sosie sojowym (najlepsze!!!), kurczaka z orzechami, i na koniec pierożki z nadzieniem marchewkowo wieprzowym. No, ale tez musieliśmy to wszystko zjeść. I jak widzicie (czytacie) żyjemy.

Wieczorem było jeszcze łowienie ryb z kormoranami. Pewnie o tym czytaliście. Miało być romantycznie, ale było trochę jak w zwierzyńcu. Cała sprawa wyglądała tak, że zabrano nas na środek jeziora i tam „wytresowane” kormorany dokonywały połowu ryb. Normalnie kormorany są zmorą rybaków, ale tutaj były tak wyszkolone, że po złapaniu ryby miały zaciskane gardła i nie połykały swojej zdobyczy. Takim sposobem rybak szybko przechwytywał zdobycz. Mnie się to do końca nie podobało. Magdzie chyba też nie. Bo było to mało humanitarne. Ale 2 zdjęcia zrobiliśmy i możemy śmiało powiedzieć, że ryby z kormoranami łowiliśmy.

Następnego dnia doznaliśmy „de ja vu” z naszego pobytu w Xi'an w kwestiach związanych z wycieczkami z chińskimi biurami podróży. Pani wprawdzie nie mówiła do nas przez megafon, ale przez 4 godziny (w jedną stronę) gadała, darła się, mamrotała etc… coś na temat słynnych tarasów pól ryżowych. Oczywiście, które powstały w czasie panowania dynastii Mong, ponad 700 lat temu. Nie będę opisywał trasy, no, ale możecie sobie wyobrazić 4,5h w autobusie, jak ktoś wam ryczy nad uchem, od czasu, do czasu próbując coś powiedzieć po angielsku. I tak niczego nie mogliśmy zrozumieć. Widok, który ujrzeliśmy po 4,5h zapierał w piersiach. Fantastycznie utrzymane tarasy, pięknie utrzymana zieleń. Rolnicy zbierający plony. Widok sielski i anielski. Zobaczycie na zdjęciach. Tego nie jestem w stanie opisać. Oczywiście doszło do krótkiej wymiany zdań między przewodniczką a nami. Ale cóż pozostawię to na deser, po oglądnięciu zdjęć.

Później Szanghaj. Zakupy. Powrót samolotem do Gdańska. I dzisiaj szara rzeczywistość.

To tyle z naszej relacji z tej podróży. Było na prawdę niezwykle. I chyba chcielibyśmy tam wrócić. Bo to nie tylko ogromny kraj, inna kultura, sztuka. Ale także inny świat.

Pozdrawiam
Jacek.

PS. Moich relacji nie miała jeszcze okazji przeczytać moja żonka. Więc jeśli będą jakieś sprostowania, lub suplementy… to proszę nie zdziwcie się
PS2. Znów mi się nie chciało poprawiać błędów.

PS3. W drodze z WAW do GDN przeczytałem w Rzeczpospolitej „Portret” o Mistrzu Ryszardzie Kapuścińskim. „W drodze reporter nieodmiennie wyrusza z długopisem, notesem i aparatem fotograficznym:- W ciągu jednego dnia mogę albo pisać, albo fotografować. Nigdy nie łączę obu dyscyplin. Nie robię notatek na bieżąco – to osłabia pamięć. A tak, nawet po latach, mogę przywołać poszczególne sceny. Powracają do mnie ze wszystkimi szczegółami i niekiedy wprowadzam je do książek, nad którymi właśnie pracuję. (…) bez sensu jest pisać o wszystkim. Jeśli miałbym dać rade młodym reporterom (…): opisujcie to, co rzuca światło na rzeczywistość, to, co pozwala poznać oblicze świata.”

Chengdu

30/09/2005, 16:28:57
Juz mija prawie drugi tydzień naszego pobytu w Chinach. I musze przyznać, że nadal jest fantastycznie. Nawet powiem, że świetnie. Żyjemy, żyjemy, żyjemy. Jemy, jemy, jemy. Zwiedzamy, zwiedzamy, zwiedzamy. Ale nikt pewnie od nas nie oczekiwał, że już gadamy, gadamy, gadamy...po chińsku. Na razie znamy tylko dwa słowa, ale wydaja się „one” być kluczowe. Te tajemnicze słowa to: „dzień dobry”, czyli , a także: „dziękuję”, czyli . Moja żona jednak twierdzi, że nie jest to tylko . Nie będę się kłócić ostatecznie jesteśmy w Syczuanie, a tutaj wszystko wygląda inaczej.

To, co się z nami działo przez te kilka dni? Opuściliśmy Xi'an. I to było wydarzenie. Jak może pamiętacie, nie pokochaliśmy tego miasta i naszego "hostel-u". Na koniec i tak nas "orżnęli" ma taksówce. Ale nic to. Mocno tego pożałują! Znacie mnie ze skłonności do pisania reklamacji. Nawet tutaj w Chinach udało nam się tego dokonać. Po prostu, dostaliśmy zapytanie emailem o tenże przybytek w Xi'an i napisaliśmy kilka krótkich, acz dosadnych zdań. Zapewne nas popamiętają i umieszczą na „czarnej liście”. Kolejnym punktem naszej wyprawy było Chengdu. Do Chengdu, tym razem, dolecieliśmy China Air. I to było fascynujące przeżycie. Ale, nie żebyśmy w jakiś sposób żalili się na samoloty. Bron Boże. Było bezpiecznie. Tylko atmosfera w samolocie była nieco egzotyczna. Nie dość, ze próbowano instrukcje wytłumaczyć nam po angielsku, i tak niczego nie zrozumieliśmy, to także pokazywano film instruktażowy. W Europie zazwyczaj jest to krotka scenka, w której nakładany jest "kapok", no i wszyscy się domyślają, o co chodzi. A tutaj nic takiego. Na filmie, zupełnie jak w horrorze pokazana została akcja ewakuacyjna, połączona z wyskakiwaniem z samoloty. W innej scence babcia zakładała gwałtownymi ruchami wnuczce maskę tlenowa. Czułem się zupełnie jak na PO (przysposobienie obronne, dla młodszych odbiorców). Dawne czasy. A propos Babci. Siedział taka sobie babuleńka kolo mnie i miała przygotowana torebkę. Matko bosko, dobrze, że jej nie użyła, bo cały nas rząd sobie by pofolgowali! Do jedzenia dostaliśmy, a i owszem, jakieś straszne suszone mięsa. Chociaż Magda twierdziła, że była to tutejsza czekolada. Jak już dolecieliśmy do Chengdu, to oczywiście znalazły się chętne osoby do pomocy nam z biura turystycznego, które za 2 razy wyższą cenę, zawiozły nas samochodem "kuzyna' do naszego hotelu. Szczerze mówiąc jechaliśmy tam nieco podenerwowani. No, bo wiecie, korzystamy i ufamy temu Internetowi, ale mimo wszystko zawsze jest to jakiś element niepewności. A tutaj w Chengdu, jakie miłe rozczarowanie! Nasz hotel, tak jak w Internecie, wyglądał bardzo, bardzo dobrze. A ulica, na której mieszkamy, wygląda tak jak wyobrażaliśmy sobie tzw. „typowe” Chińskie dzielnice, zanim przyjechaliśmy do Państwa Środka. Zakrzywione dachy, tysiące lampionów, okna oświetlone itd. Zupełnie jak w bajce. Chińskiej, oczywiście. Strasznie nam się to spodobało, mimo tego, że ulica została zrobiona dla tzw. bogatych chińskich turystów. Dobre, pierwsze wrażenie ( i nie tylko) pozostało przez cały pobyt. Jest tu bardzo czysto i schludnie.

Wiecie, że lubimy eksperymentować. No i popadliśmy w kompletne ekstremum. Po 2 godzinnej kąpieli, ablucjach, masażach etc., udaliśmy się do najbardziej chińskiej z chińskich restauracji na naszej „ekskluzywnej ulicy”. A propos restauracji, to nasza ulica znana jest w mieście z najlepszych restauracji - a i owszem, ale także z ekskluzywnych jubilerów (najdroższe rzeczy są z Polski – bursztyn, co dumnie prezentują na reklamach!!). No, więc, wracając do tej restauracji, wylądowaliśmy w takiej, gdzie było chyba z 300 osób i wszyscy cos warzyli. To znaczy gotowali. Już chcieliśmy się wycofać, – bo nieco się przestraszyliśmy, że nie ma tam turystów, a tu 8 osobowa obsługa, znająca tylko dwa zdania:...nice to meet you..., oraz inne bardziej skomplikowane: You are welcome next time, nas szczapiła. Nie było odwrotu. Byliśmy jedynymi europejczykami, wiec trzeba było bronić honoru Starego Kontynentu. Usiedliśmy i z uśmiechem na ustach poprosiliśmy o menu. No i nam podano. Kartkę w formacie A4 z krzaczkami. Wielkość czcionki 10. Trzeba było coś zamówić. Wzięliśmy za frak (tak frak!) kelnera i wciągnęliśmy go do kuchni, aby coś wybrać. Oj naiwni, naiwni z nas ludzie! W "kuchni" rzesza chińczyków przebierających jakieś skorupiaki wg. rodzajów wielkości i...Obślizgłości! Wyparowaliśmy z tej kuchni dość szybko, bo kurcze, niektóre wyglądały dość obrzydliwie. Znowu chcieliśmy uciec. Ale na posterunku, a właściwie drogę zastąpiła nam ekipa herbaciarzy, którzy z uśmiechem na ustach nalali nam tego zacnego trunku. I się zaczęło. Cala restauracja poszukiwała kogoś mówiącego po angielsku. Na szczęście znalazła się dziewczyna obok nas, która wybrała nam to, co wg mogliśmy sobie w 2 kociołkach ugotować, i nie było to obrzydliwe. Bo właśnie w takich kociołkach, które wyglądają jak 2 miski wstawione jedna w druga, jada się w Syczuanie. Mniejsza miska (kociołek) zawiera super ostry wywar, a większa (Boże dziękuje ci za to, na szczęście!) zawiera wywar warzywny. Potrawę przygotowuje się w ten sposób, że wybrane przez siebie produkty (patrz kartka A4 w krzaczki) wrzuca się i gotuje. Zabawa była przednia. Wszystko smakowało fenomenalnie. Nadal nie wiemy, co jedliśmy. I może dobrze, żałujemy tylko, że nie zabraliśmy ze sobą kamery!

Do Chengdu przyjechaliśmy w bardzo konkretnym celu ( a czy my gdzieś jedziemy tysiące kilometrów bez celu?). Oglądać Pandy i zobaczyć największy na świecie posag Buddy. Pandę oglądaliśmy juz 2 dnia pobytu tutaj. Jestem dość sceptyczny, jeśli chodzi o zoo, i te sprawy. Ale oglądanie pand o 08:00 było prawdziwa frajdą. Zresztą Chengdu jest właśnie jedynym ośrodkiem badawczym na świecie, który zajmuje się "rozrodczością" pand. Udało im się już utrzymać przy życiu ponad 80. Czapki z głów, za ich osiągnięcia! Pandy były fantastyczne. Widzieliśmy chyba ze 12 sztuk. I większość z nich leniwie pozowała do zdjęć. Jak przypomnę sobie rezerwat orangutanów w Malezji, to tam musieliśmy czatować na nie, a tu proszę po 3 minutach chodzenia po pięknym parku, spotkaliśmy pandy w odległości 2-3 metrów od nas. Trochę śmialiśmy się z Amerykanów (nadal twierdzę, że nie wszyscy są OK.), którzy za możliwość zrobienia sobie zdjęcia z młodym misiem panda musieli płacić po 100 USD. Ale przynajmniej kasa poszła na zacny cel. W południe pojechaliśmy sobie do jednego z licznych tu monastyrów dla buddystów. Cisza i spokój tego miejsca są trudne do opisania. Pięknie, cicho i spokojnie. Chociaż to było tylko kilka metrów od głównej ulicy miasta. Tam zalegliśmy, w przenosi i dosłownie, na,chyba, 2 godzinki. Najpierw skorzystaliśmy z restauracji wegetariańskiej, która znana jest z tego, ze serwuje dania wyglądające tak jak mięsne oryginały. Jedliśmy wiec wołowinę, kiełbaski i coś tam jeszcze z soi i jakichś innych protein. Okazało się to tak okropne, że... oszczędzę szczegółów. Później jednak tylko błogość. Herbaciarnia. Taka zwykła, ale nie do końca. Bo jednak najdłuższa herbaciarnia w Chinach. Byliśmy tam chyba najmłodsi i jedyni biali, wiec znowu stanowiliśmy atrakcje dla tutejszej ludności! W Chinach herbatę pije się oczywiście w inny sposób: po prostu zielona i zalewana 5-8 razy gorącą, ale niewrząca woda. Tego dnia były jeszcze lody w Haagen Dazs (Matko Bosko, są w Chinach, a nie w Polsce!)

Następny dzień. Mnie zmogło. Choroba czy coś. No może starszy wiek. Wyspaliśmy się i poszliśmy sobie na masaż. To znaczy, na początku to myśleliśmy, że wciągnięto nas do „Domu Rozpusty”. Tylko, dlaczego dali nam numerki, zdjęli nam buty, nałożyli opaski i zaprowadzili do ciemnego pokoju razem. Byliśmy prawie pewni, że jesteśmy we właściwym miejscu. A jak najpierw pani mnie, a Magdusi pan, zaczęli masować stopy to byliśmy już po prostu „w siódmym niebie”. Po 45 minutach nie chcieliśmy wychodzić. Zarządziliśmy masaż rak i dłoni. Tego nie da się opisać. Nie miałem pojęcia, że mam tyle mięśni! Tego samego dnia odkryliśmy fantastyczną restaurację tybetańską, gdzie oczywiście spróbowaliśmy sobie lokalnych potraw. Trafiliśmy tam na świetnie chlebki z jakiem(?!). I byliśmy tam już ze 3 razy. Dzisiaj nawet udało nam się otrzymać rabat na zakupiony tam towar. Czyli, coś dla moje żonki. A później sudoku, gry towarzyskie, i wizyta w klepach w celu poszukiwania skafanderka dla małej Marysi.

Dzisiaj mija właśnie tzw. dzień turystyczny. Mocno sfilmowany, wiec napiszę dość krótko. Oglądaliśmy posąg Buddy o wysokości 72 metrów (!), ok. 110 km od Chengdu, w Leshan. Było bosko! Niesamowicie zbudowany park, ogromny, wg. zasad Fengshui. Wszystko było zen i feng shui, zen i feng shui... zen i feng shui. Wspinaliśmy się na głowę Buddy. Oglądaliśmy jego ponad 7 metrowe ucho (dość porośnięte krzaczorami). Ale także oglądnęliśmy dokładnie także inną atrakcję, ponad 100 terakotowych mnichów, każdy innych od drugiego. Podroż do Chengdu to inna historia. Tam i z powrotem jechaliśmy autobusem klimatyzowanych (no chyba był w latach 80 J), w którym pasażerowie dawali kierowcy wskazówki jak jechać! Było wesoło, no, ale tylko po chińsku. Inna ciekawostką jest to, że tutaj nie korzysta się zupełnie z kierunkowskazów, jak ktoś jedzie lewym pasem, to musi ostro używać klaksonu, żeby mu nikt inny na niego nie wjechał. W tym autobusie, to albo było słychać panią śpiewającą (karaoke), albo klakson....

No to kończę... Jutro rano jedziemy do Jangshuo - zobaczcie w Internecie - najbardziej chińska z chińskich wiosek... Mamy nadzieje, że będzie Internet, to może uda mi się napisać krotka relację. Zobaczcie także nasz hotel Magnolia na www.yangers.com.

Xi'an

26/09/2005, 15:23:53
To myyyyyyyyyyyyy! Tym razem z Xi'an. Może dzisiaj nie będę brzmieć zbyt optymistycznie i długo nie będę w szczegółach opisywać historii, ale losy podróżników bywają różne i w dodatku zmienne. Podróż do Xi'an mieliśmy fantastyczną. Na prawdę. Polski Wars jeszcze musi się dużo nauczyć być świadczyć takie usługi jak tutejsze koleje. Dodam, że państwowe. Pociąg do Xi'an jechał tylko13 godzin a w tym czasie przemierzył (bagatela, tylko 1.100 km). Warunki były komfortowe. Sami zobaczycie na filmie, bo nie mogłem tego nie nagrać: 4 kuszetki w przedziale, DVD, słuchawki, pościel, kapcie, łazienka do mycia, toaleta, restauracje ( nie jedna) pani na każde zawołanie etc. I w dodatku pociąg przyjechał do stacjo docelowej 2 min. przed czasem.

Xi'an przywitało nas FATALNĄ pogodą. Nie ma jak deszcz w czasie urlopu. To lubimy. To wszyscy wiemy. Ale deszcz w Chinach nie pada 1 godzinę, tylko przynajmniej 1 dzień. Bywa, że i dwa. To było przywitanie na dworcu w Xi’an. A już chwilę później myśleliśmy, że dostaniemy zawału serca, jak po zapłaceniu za hostel udaliśmy się do naszego pokoju. „Pokoju” to może za duże słowo. Uciekliśmy na miasto. I tu kolejna niespodzianka. Bliskie Magdy „spotkanie 3 stopnia” ze złodziejem. Moja żonka użyła jednak siły argumentu i facecik uciekł. Ja nawet tego incydentu nie zauważyłem. Później były juz tylko przyjemności. Chodzenie po dzielnicy muzułmańskiej. To niesamowite, że tu, w Chinach, czuliśmy się przez moment jak w Maroku. Meczety. Towarzyszący naszemu zwiedzaniu śpiew Muezina w tle i w dodatku super jedzenie. A propos jedzenia, to także wczoraj odkryliśmy niezwykle miejsce, ogromny bar, gdzie można było zjeść przysmaków kuchni wszystkich kontynentów. Tak, więc zamiast wracać do naszego „hostel-u”, spędziliśmy tam ponad 2 godziny racząc się nie tylko sushi, ale także sukijaki, małżami, krabami, ośmiornicami, i niezliczonymi ilościami innych skorupiaków, mięs, których nie jesteśmy w stanie nazwać. Do Xi'an nie przyjechaliśmy po to żeby tylko jeść i zwiedzać dzielnice muzułmańską lub też zbudowane w XIV wieże dzwonnicze lub bębnowe (kurcze nie wiem, po angielsku to „drum tower”!).
Celem była Armia Żołnierzy Terakotowych. I udało nam się zobaczyć ten CUD właśnie dzisiaj.
Ale oczywiście nie mogliśmy zachować się jak typowi turyści, więc, aby zobaczyć żołnierzyków udaliśmy się na wycieczkę z grupa chińskich związkowców. Od razu poczuliśmy się też jak członkowie Partii Komunistycznej ( to niby nie to samo, ale prawie). Pani przewodnik, w małym minibusie (niby na 14 pasażerów, ale zmieściło się 18 osób) nie mówiła do nas normalnie, tylko korzystała z megafonu (dokładnie tę scenę można obejrzeć na filmie). Problem był w tym, że nie mówiła bynajmniej do nas po angielsku, ale po chińsku z elementami angielskiego. Elementem zazwyczaj było słowo OK. Powtórzone pewnie 145 razy. Zamiast nas najpierw zawieźć do Armii, związkowcy ciągali nas po jakichś 4 kretyńskich muzeach, pseudo muzeach. Widzieliśmy, i nawet rozmawialiśmy z jednym z 4 panów (dość sędziwych), którzy to w 1976 roku, ot tak, przypadkiem; orząc na polu - natknęli się na Armię; widzieliśmy miejsce gdzie Chang, Hai Shek, nikczemny „karzeł reakcji”, „piesek i sługa armii japońskiej” ukrył się przed Armia Czerwona. Zaliczyliśmy jeszcze dwa cholerne miejsca podobnego autoramentu min. mauzoleum jakiegoś debila, który wymordował wszystkich z dynastii Ming!
Doszło miedzy nami prawie już do bojki, i wzywania policji, bo Ci kretyni na muzeum „karła reakcji” przeznaczyli 1 godziny, a na zwiedzanie Armii niecałe 2. No, ale my udawaliśmy takich samych kretynów, jak oni. Swoje widzieliśmy, a „oni”, czyli związkowcy, musieli na nas czekać i w dodatku zmusiliśmy „ich” do zapłacenia za taksówkę do centrum miasta!

Armia sprawia wrażenie jak żywej. Trzy odkrywki są na prawdę olbrzymie. Jedna z nich ma nawet, chyba, 125m x 95m, a ilość tych żołnierzy jest ogromna. Wyglądali jakby zastygli w szyku bojowym. Pierwsze rzędy to łucznicy i kusznicy(?). Kolejne to kawaleria. A następnie w szyku gotowym do walki młodsi i starsi oficerowie. Wyglądali pięknie i dostojnie. Wrażenie niesamowite i niezapomniane.
Brakowało tylko jednego: broni. Każdemu z nich zabrano broń zrobiona z brązu i wywieziono do innego muzeum. Same odkrywki są świetnie zorganizowane. My wyposażeni w kamerę i dwa aparaty z wypiekami chodziliśmy i robiliśmy zdjęcia. Nie będziemy was zanudzać setkami zdjęć (bez flash-u), pewnie pokażemy tylko kilka charakterystycznych sylwetek. Okazało się jednak, że dla nas, największą atrakcja tego muzeum były rydwany pogrzebowe w skali 1:2 całe wykonane z brązu. Wyeksponowane w kolejnej odkrywce, zapierały dech w piersiach. No, bo jak to możliwe, że istnieją ponad 2 tysiące lat? Nikt o nich niczego nie wiedział? W zapiskach poszczególnych cesarzów nie było na ich temat żadnych wzmianek? A one stoją tak sobie; tak jakby jakiś artysta
stworzył je zaledwie kilka lat temu. Zdjęcia niestety nie oddadzą tej wspanialej atmosfery i naszego zaciekawienia.

A co jutro? Jutro jeszcze rano musimy przebiedować w Xi'an, a po południu lecimy do Chengdu. Na południowy zachód od Xi'an. Tam to się będzie dopiero działo, będziemy na obrzeżach Tybetu. Mamy nadzieje, że zakwaterowanie będzie fajne, – bo w Xi’an nas załamało!

Pozdrawiamy was serdecznie i napiszcie do nas kilka slow.
No, bo co mamy PiS. Kaczory PRECCCCCCCCCCCCCCCCCCCCCZZZZZZZZZZZZZZZZZZZZ!!!!
Magda i Jacek z Xi'an

Ps. Sorry za błędy, ale klawiatura jest zupełnie inna. Spell check po angielsku i chińsku wiec cały czas, co mi się zmienia. Robimy blokingi na następne noclegi, więc czas ucieka. Dostałem sygnały, ze relacje ode mnie są w pewien sposób oczekiwane. Nie wiem tylko, w jaki, ale może to wyjaśnimy sobie po powrocie.

Pekin

24/09/2005, 12:36:03
Kochani,
Troszkę więcej wiadomości od nas. Po pierwsze minął juz pierwszy tydzień naszej podroży. Po drugie jeszcze dwa tygodnie przed nami. Tak mógłbym szybko zakończyć ten email.. Ale pozwolicie ze napisze troszkę więcej i upewnię was ze jesteśmy zdrowi i żywi. (Sorry za literówki, ale w naszym hostel-u, przy tym komputerze prawie nic nie widać. Mówię o klawiaturze.) Co w takim razie robiliśmy przez ten tydzień? Po pierwsze, jak niektórzy z was wiedzą, dotarliśmy do Pekinu z niemałymi przygodami. Szlag mnie trafia jak mam kontakt z LOT-em. I tym razem się potwierdziło, że najlepiej to latać każdą inna linia lotnicza, tylko nie Lot-em. Byliśmy o jeden dzień później w Pekinie. Na szczęście mieliśmy w perspektywie 3 tygodnie, i po awanturze na lotnisku (było nas 8 osób), zakwaterowaniu w Marrott-cie w Warszawie, ostatecznie wylądowaliśmy szybo i bezpiecznie w Pekinie. Po drodze spotkaliśmy bardzo sympatyczna Chinkę, która pracuje na Politechnice w Warszawie. My jej pomogliśmy w Warszawie i Frankfurcie, a ona ze swoim kolegą wsadziła nas w taksówkę w PEK i szybko ( w ciągu 45 minut) dotarliśmy do naszego Hostel-u... No może HOTELU. Ale gdzie ostatecznie się znaleźliśmy? Musze powiedzieć, że mieliśmy niezłego nosa. Wylądowaliśmy (?) ok. 15 min. (na nogach) od samego Tienanmem. Plac w rzeczywistości jest znacznie większy niż się wydaje na zdjęciach z masakry w 1989 roku. Tłumy chińczyków wokół mauzoleum Mao. On sam na bramie do zakazanego miasta. Było czadowo!!! Nasz hotel jest w tzw. hutongach, czyli starym mieście. Warunki, które tu panują są spartańskie. Ale jest BARDZO czysto. Są toalety dla mieszkańców i choć dla niektórych, którzy tu w Azji są po raz pierwszy mogłoby się wydawać niebezpiecznie, jest TU bardzo bezpiecznie..

Drugi dzień stał pod znakiem Zakazanego Miasta (Forbidden City). Ogrom i przesyt tego miejsca jest niezwykły. Wystarczy sobie wyobrazić, że był taki okres ok. 15 wieku, gdzie w Zakazanym Mieście mieszkało ponad 70 tys. eunuchów. Nie wspominając konkubin, Cesarza i Cesarzowej. Troszkę się naraziłem w Zakazanym Mieście, bo filmowałem tron cesarski. A to jest zakazane i policja pilnuje każdego niesfornego turystę. Udawałem jednak "Greka" i mi się kilka razy upiekło. Po południu pojechaliśmy zobaczyć najbardziej znana świątynię tybetańska poza Tybetem. A oprócz tego oczywiście strasznie zniszczoną, ale już odbudowaną świątynię Konfucjusza. Wieczorem zabrałem Magdę na występy akrobatów. Tego to juz w ogóle się nie da opisać. To trzeba po prostu zobaczyć. Matko Boska, co ludzie potrafią zrobić ze swoim ciałem! Mówię o akrobatach, a nie o sobie!

Trzeci dzień w Pekinie obejmował zwiedzanie wspaniałego Pałacu Letniego! Ale mieliśmy uciechę nie tylko oglądając wspaniale aleje, świątynie, posągi Buddy, czy też 700. korytarzy z drewna, ale także obserwując setki przebywających w parku chińczyków. Całe rodziny jedzące, spacerujące, krzyczące lub bawiące się. Jezioro, wokół, którego powstał Pałac Letni jest jak z typowego, kupowanego w latach 70. chińskiego obrazka. Jeśli możecie sobie wyobrazić: niebieskie jeziorko, w oddali pagodę (na wschodzie), pałac( na zachodzie), dziesiątki lodek pływających po wodzie. Wszędzie kilkusetletnie cyprysy. Czar, magia. Tak to właśnie wyglądało.

Czwarty dzień stal pod znakiem Muru. Muru Chińskiego oczywiście. Był to dzień, kiedy nie omal, co wyzionąłem tam ducha. Bo oczywiście nie pojechaliśmy z nasza ekipą z hostel-u do najbardziej turystycznej miejscowości, jak pan Bóg przykazał, ale zdecydowaliśmy się pojechać ok. 3h od Pekinu. Tam gdzie chodzą po murze tylko wyczynowcy. Mur był tylko w niewielkim fragmencie odrestaurowany. Większość została zachowana tak jak przed kilkuset laty. Były wiec urwiska, schody, (których właściwie nie było). Zapomniałem dodać o 35 wieżach, przez które przeszliśmy. Magdusia śmigała jak gazela. Ja umierałem. Ale później przyznała, że tez było trudno. Na szczęście wynajęliśmy 2 panie (przygodnie spotkane na murze?), które nas prowadziły. Na szczęście w pewnym momencie przejęły mój plecak. Nie protestowałem! Wieczorem, po 12 godzinnej wycieczce poszliśmy uraczyć nasze stopy fantastycznym masażem wykonywanym przez niewidomych masażystów. Dzięki temu "wkroczyliśmy" w kolejny dzień znacznie pewniejszym krokiem!

Wczoraj, wierzcie nam, nie mieliśmy mimo wszystko siły na kolejne zwiedzanie. Po 2 godzinnej wizycie w kasach rożnych linii lotniczych, gdzie kupiliśmy bilety na kolejne trasy, poszliśmy w miasto. Nie tylko spróbowaliśmy po raz kolejny fantastycznego jedzenia (nie ma nic wspólnego z tym, co jemy w Polsce. Napiszę innym razem o kulinarnych ekscesach), ale oglądaliśmy nowoczesny Pekin. Taki z XXII wieku. I jakie były nasze spostrzeżenia? Jak dom towarowy, to największy na świecie. Jak ulica, to nie mniej niż 10 pasów. Jak promocja, to minimum 60% obniżki. Szał. Szał. Szał. Byliśmy jednak bardzo rozsądni, ale wpadliśmy i tak w spirale promocji. Dlaczego? Bo jak coś kupiliśmy coś w promocji to dostawaliśmy kolejne kupony na następne promocje. Jakoś w Pekinie zasada, że „promocje się nie łączą” nie działała! Wczoraj także mieliśmy czas nieco lepiej zaplanować kolejne etapy naszej podróży.

Już za 15 minut wsiadamy w taxi i jedziemy na dworzec (to zupełnie inna historia, jak udało nam się kupić bilet kolejowy, ale nie mam niestety czasu na zbyt długie się rozpisywanie) i jedziemy pociągiem sypialnym 13 godzin do Xi'an zobaczyć to, o czym marzyłem, czyli Armię Terakotowych Żołnierzy. Wiem, że TO będzie COŚ. Później we wtorek jedziemy do Chengdu. To będzie juz blisko Tybetu. Mamy nadzieje nacieszyć się nie tylko pięknymi widokami, ale także kulturą Tybetu. Później 01 października jedziemy do Guillin. Najbardziej znanej miejscowości wypoczynkowej. Później do Youngshou. Tam będzie słodko i będziemy jeździć na rowerach po chińskiej wsi. W Szanghaju wyładujemy 5 października.

No to biegnę. Jeszcze tylko łyk zielonej herbaty i wsiadamy do pociągu. Trzymajcie za nas kciuki. Damy znak jak uda nam się umieścić kilka zdjęć na naszych stronach w Internecie!

Pozdrawiamy
Jacek & Magda
Ps.1. Ewcia,
Proszę przeczytaj ten list Mamie! Dziękujemy za sms-y, i opiekę nad Frankiem! Monika: buziaki dla Marysi! Niech nam rośnie!!!
Ps.2 sorry za wpadki językowe, błędy i literówki etc...