09/10/2005, 11:13:14
To już nasza ostatnia relacja z podróży do Chin
Właściwie jesteśmy już w Polsce, ale pomyślałem sobie, że pewnie chcielibyście wiedzieć, co się z nami działo przez ostatni tydzień podróży. Tak jak poprzednio, napiszę krótko (J). No, bo chyba będziemy mieli okazje pokazać wam zdjęcia, a ci najbardziej wytrwali będą mieli szansę oglądnąć film, który nakręciłem. Ostrzegam, że mam 5 godzin materiału. Jeśli szybko nie nabędę umiejętności montażowych, lub też żona nie kupi mi odpowiedniego oprogramowania, to wszyscy będą katowani pełnymi scenami bez montażu.
Po Chengdu (a propos, czy ktoś w ogóle oglądał mapę Chin i sprawdził, gdzie byliśmy? Jakie pokonywaliśmy odległości? Przypominam nasza trasa to: Pekin, Xi'an, Chengdu, Guillin, Jangshuo, Szanghaj) wylądowaliśmy prawie w raju. Nie tylko, dlatego, że było tu wreszcie ciepło, ale tez widoki były niezwykłe. Po 2 godzinach jazdy wynajętą taksówką, dotarliśmy do najbardziej turystycznej miejscowości w Chinach. Jangshuo. I tu się zaczęło. Co? No prawdziwa turystyka, taka, do której wszyscy przywykliśmy. No, bo, powiedzcie, ile można oglądać starych budynków, zachwycać się jakimś cholernym murem, czy tez pasjonować się Chińczykami kaligrafującymi coś po chińsku – i tak nikt nie miał pewności, co zostało napisane, ale Ci prymitywni amerykanie, to się fascynowali każdym znaczkiem choćby był to popularny napis Water Closet. Wygląda ładnie – sami popatrzcie: 洗手间 , a znaczy po prostu WC. W Jangshuo zachwyciły nas chyba 2 rzeczy, niesamowite krajobrazy, czyli super płaski teren i do tego wapienne góry, i atmosfera zabawy.
Tak, więc patrząc na Jangshuo miało się wrażenie, że jest się w jakiś niedawno utworzonym rezerwacie. No, bo jak to może być, że takie górki są i to w dodatku na nizinach. A atmosfera zabawy to niekończące się imprezy w setkach małych, zupełnie właściwie mikroskopijnych pubach i restauracyjkach. Po przyjeździe do Jangshuo, pierwszego dnia, postanowiliśmy „nieco odpocząć”. Udaliśmy się na „tzw. promenadę”, gdzie ku naszemu zdziwieniu znaleźliśmy kilkadziesiąt restauracji. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej egzotycznego w Chinach niż restauracje francuskie, włoskie, hiszpańskie w dodatku prowadzone, przez rodowitych Francuzów, Włochów czy Hiszpanów? Okazuje się, że Jangshuo, jest od ponad 7 lat najbardziej ulubionym miejscem osiedlania się obcokrajowców w Chinach. I wcale się temu nie dziwimy. My odkryliśmy francuską knajpę, której byliśmy wierni przez kolejne 3 dni. Po 2 tygodniach jedzenia tylko chińskich potraw zachciało nam się czegoś innego, czyli tart, crepes, croissant-ów itd. Mam także wrażenie, ze moja ukochana żonka lubiła to miejsce ze względu, na właściciela. Wiecznie samotnego, sączącego lokalne piwo (ale siki!!!!). Jakież było jej rozczarowanie, gdy okazało się, że ten właściciel ma „przyjaciela” – kucharza.
No, ale w Jangshuo to nie tylko jedliśmy… i „gibaliśmy” się w takt muzyki wylewającej się z licznych pubów. Tam przede wszystkim pozostaliśmy blisko z naturą. W przenośni i dosłownie. Pierwszego dnia wybraliśmy się na wycieczkę ekstremalną. No, przynajmniej dla mnie. Znów o mało, co nie wyzionąłem ducha. Cholera jasna, mam wrażenie, że moja żona „dybie” na mnie, bo serwuje mi przyjemności w postaci jazdy rowerem po terenie – no niby-płaskim, ale w temperaturze +38C. To nawet Lace Armstrong, silny chłopina by nie wytrzymał. Ja też padłem. Ale w drodze powrotnej. Zanim jednak padłem, doznaliśmy błogiego uczucia, jazdy po płaskim terenie, a jednak górzystym. Mijaliśmy kilka wiosek, gdzie wszyscy pozdrawiali nas z okrzykiem nihaah, czyli tzw. halo! Nie wiem czy się dziwili, że jeszcze wtedy dawałem radę – nawet przewodziłem, czy po prostu podobała im się Magdusia, jadąca z zawrotna prędkością z wiankiem na głowie uplecionym ze świeżo zebranych kwiatków polnych. Po godzinie jazdy dotarliśmy na spływ. No, nie był to spływ Dunajcem. Ale zawsze. Spływ rzeką Li. Było cudnie. „Własny” flisak gadający przez telefon komórkowy na rzece Li, w środku Chin – a właściwie na południu. To było coś. No, ale żeby nie było tak miło, pan kilkakrotnie zmusił mnie do intensywnego wysiłku fizycznego polegającego na przeciąganiu tratwy przez nieuregulowaną jeszcze rzekę. W czasie spływu przeżyliśmy też, bitwę. No nie była to wojna opiumowa – no, bo w XXI wieku, ale zawsze. Horda Chińczyków rzuciła się z „sikawkami” na jedyną na rzece reprezentacje Starego Kontynentu. Broniliśmy się przez długą chwilę, ale możecie sobie wyobrazić ich siłę rażenia. Przegraliśmy. Czyli wyszliśmy ze spływu kompletnie spłukani. Na znak protestu nasz flisak nie otrzymał tip’a. Niech tez poczuje gorzki smak porażki – pomyślałem. Cham kompletny, że pozwolił na to!
Właściwie później było nam wszystko jedno. To znaczy w kwestii wody, zmoczenia etc. Po kolejnych kilku kilometrach na tych samych zabójczych rowerach, dojechaliśmy do jaskiń. I to było coś. No, bo jak sobie przypominacie z wycieczek szkolnych, to jaskinie zwiedza się w grupie, w kurtce, chodzi się po wyznaczonym szlaku etc. A tu nic z tego. Dali nam kaski budowlane, przewodnika, klapki gumowe – buntowaliśmy się, ale wzięliśmy. I 1 latarkę. No i się zaczęło. Przechodzenie przez wąskie korytarze, wspinanie się po linach (oj Czerwone Wierchy z lat młodości mi się przypomniały!), czołganie się. Było też „Zdrowaś Mario” – w moim wykonaniu w 2 momentach. Ale koniec był super. Czyli „taplanie” się w błocie. Niesamowite uczucie. Właściwie byliśmy już tak brudni po łażeniu po jaskini, że tylko to nas mogło uratować. I uratowało. Dla tych, którzy jeszcze się nie „taplali” w błocie informacja: błoto było przyjemnie i ciepłe. Mamy nadzieję, że było też czyste. No na razie żadnych egzem nie zauważyłem. Ale takie świństwa wychodzą po czasie. Cali umorusani wylądowaliśmy pod wodospadem w tej samej jaskini. I co mogło nas zdziwić, to, to, że woda była ciepła. Byliśmy wykończeni. Po wydostaniu się na powierzchnie i 40 minutowej próbie obmycia się wsiedliśmy na rower. Ja padłem. Żona i dziarska przewodniczka, niestety nie. Spadł tropikalno-monsunowy deszcz (chyba nie do końca to jest możliwe), a my na rowerach. Super! +38C… myślałem, że zejdę. I postanowiłem coś zmienić w swoim życiu. Wagę. (No, ale nie Magdę, która jest spod znaku Wagi!!!).
Kolejne dwa dni, w Jangshuo dominowały w liczne atrakcje. No, bo, jak pamiętacie Magda miała urodziny. Uczciliśmy, uczciliśmy. Oczywiście musieliśmy mieć romantyczna kolacje u Francuz, ale darowałem to żonie, bo i tak facet nie miał szansy. Rankiem jednego dnia (Matko Bosko! Znów o 6:15 przed hotelem zbiórka!) pojechaliśmy na spływ rzeką Li. No, ale my to normalnie nie możemy spływać jakąś tam łódką. Nasze biuro podróży, najpierw załadowało nas do miejskiego autobusy, w którym większość pasażerów, albo siedziała na zydelkach, albo ewentualnie pokładała się na części silnika wewnątrz minibusu. Szukanie klienta wygląda nieco inaczej niż w miejskim autobusie w Warszawie, gdzie generalnie zamyka się drzwi każdemu potencjalnemu pasażerowi, który chciałby się do niego dostać. Tutaj wszystko dla klienta. Pani bileterka – managera (przypominam jest to minibus dla max 18-20 osób) wciągała klientów do bus-u. Upychała tych, którzy już w nim byli. Przestawiała, kogo się dało i z uśmiechem ładowała cargo.
No zupełnie czułem się jak w DHL, gdy część tzw. pasażerów siedziała na paczkach. Tak, więc załadowani (było nas ze 34 osoby), z towarem (8 worków ubrań + kilka koszy na jakieś skorupiaki lub ryby) ruszyliśmy do miejsca, gdzie teoretycznie miał się zacząć spływ. I tu się zaczęło. Po dojeździe do rzeczonej miejscowości (mieliśmy ja napisaną na kartce, którą zostawiliśmy w hotelu!) Wyciągnięto nas z autobusu i „wciągnięto” do tuk-tuka, (czyli motor z budką), gdzie spotkaliśmy inną ofiarę naszego biura podróży – uroczą Chinkę – Kanadyjkę. Było by fajnie w tuk-tuku, gdyby nie to, że koleżanka postanowiła pożywić się. No i jadła. Jadąc wertepami z prędkością 60km/h w tuk-tuku. Makaron w woreczku. Całe szczęście, że po zjedzeniu kilku łyżek, – jakich łyżek, ona miała tylko pałeczki. No może po wciągnięciu kilku makaronów zrezygnowała z tego, bo już widziałem na swojej świeżo upranej (acz nieuprasowanej) koszulce fragmenty jej pożywienia. Czyli w skrócie: jakiegoś robaka, rosołek, marchewkę i liczne ostre przyprawy. Udało się.
Dojechaliśmy do miejsca rozpoczęcia wycieczki. No jak było – to zobaczycie sobie na zdjęciach. Słodko. Znów płasko, górki, woda…i jakieś 2 chińskie kretynki, które zasłaniały nam widoki, bo siedziały na zydelku na rufie. Ale to było nic. W pewnym momencie, nasz sternik łódki wpadła w panikę. Nie żeby było niebezpiecznie. Ot tak po prostu, zaczął wydzwaniać do kilku osób i gadać. No właściwie wrzeszczeć. Po chińsku, oczywiście. Magda to zauważyła od razu. Facet był jakiś nerwowy. Po chwili okazało się, dlaczego. Zanim to jednak nastąpiło, jeszcze przed dobiciem do „portu” wysadził na brzegu i zaczął coś gadać po chińsku. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Później jednak okazało się, ze nasza łódka była nielegalna. Po prostu pływaliśmy po rzecze Li jak PIRACI…. Za 65 juanów… No nie!!! Grabież w biały dzień!
Popołudnie było bardzo relaksujące. No, bo spełniło się nasze skryte marzenie, żeby wreszcie udać się do szkoły gotowania. Zaczęło się od obchodzenia marketu. Takie tam zwykłe warzywa, przyprawy, zapachy, ryby etc. No może nie do końca. Pani przewodniczka poinformowała nas, ze i owszem w Chinach „je się psy”, ale lato to czas na jedzenie „kotów”, – bo są lekkostrawne. Trochę nas tak na prawdę zszokowała tylko jedna rzecz. No właściwie dwie. Dwa. Psy wiszące i obdarte ze skóry, przygotowane do sprzedaży. Ze względów religijnych nie zrobiliśmy im zdjęć. Widok był okrutny i okropny. Później zaczęło się gotowanie. I nie z jakimś tam Makłowiczem, czy nawet Pascalem. Ale z koleżanka Xi'an Li. Wydawałoby się, ze sprawa jest prosta. Ale nie do końca. Pokazała nam kilka sztuczek, które zastosujemy w naszej domowej kuchni. A co!!! Więc tak tylko z dziennikarskiego obowiązku napiszę, że ugotowaliśmy – bakłażany w sosie sojowym (najlepsze!!!), kurczaka z orzechami, i na koniec pierożki z nadzieniem marchewkowo wieprzowym. No, ale tez musieliśmy to wszystko zjeść. I jak widzicie (czytacie) żyjemy.
Wieczorem było jeszcze łowienie ryb z kormoranami. Pewnie o tym czytaliście. Miało być romantycznie, ale było trochę jak w zwierzyńcu. Cała sprawa wyglądała tak, że zabrano nas na środek jeziora i tam „wytresowane” kormorany dokonywały połowu ryb. Normalnie kormorany są zmorą rybaków, ale tutaj były tak wyszkolone, że po złapaniu ryby miały zaciskane gardła i nie połykały swojej zdobyczy. Takim sposobem rybak szybko przechwytywał zdobycz. Mnie się to do końca nie podobało. Magdzie chyba też nie. Bo było to mało humanitarne. Ale 2 zdjęcia zrobiliśmy i możemy śmiało powiedzieć, że ryby z kormoranami łowiliśmy.
Następnego dnia doznaliśmy „de ja vu” z naszego pobytu w Xi'an w kwestiach związanych z wycieczkami z chińskimi biurami podróży. Pani wprawdzie nie mówiła do nas przez megafon, ale przez 4 godziny (w jedną stronę) gadała, darła się, mamrotała etc… coś na temat słynnych tarasów pól ryżowych. Oczywiście, które powstały w czasie panowania dynastii Mong, ponad 700 lat temu. Nie będę opisywał trasy, no, ale możecie sobie wyobrazić 4,5h w autobusie, jak ktoś wam ryczy nad uchem, od czasu, do czasu próbując coś powiedzieć po angielsku. I tak niczego nie mogliśmy zrozumieć. Widok, który ujrzeliśmy po 4,5h zapierał w piersiach. Fantastycznie utrzymane tarasy, pięknie utrzymana zieleń. Rolnicy zbierający plony. Widok sielski i anielski. Zobaczycie na zdjęciach. Tego nie jestem w stanie opisać. Oczywiście doszło do krótkiej wymiany zdań między przewodniczką a nami. Ale cóż pozostawię to na deser, po oglądnięciu zdjęć.
Później Szanghaj. Zakupy. Powrót samolotem do Gdańska. I dzisiaj szara rzeczywistość.
To tyle z naszej relacji z tej podróży. Było na prawdę niezwykle. I chyba chcielibyśmy tam wrócić. Bo to nie tylko ogromny kraj, inna kultura, sztuka. Ale także inny świat.
Pozdrawiam
Jacek.
PS. Moich relacji nie miała jeszcze okazji przeczytać moja żonka. Więc jeśli będą jakieś sprostowania, lub suplementy… to proszę nie zdziwcie się
PS2. Znów mi się nie chciało poprawiać błędów.
PS3. W drodze z WAW do GDN przeczytałem w Rzeczpospolitej „Portret” o Mistrzu Ryszardzie Kapuścińskim. „W drodze reporter nieodmiennie wyrusza z długopisem, notesem i aparatem fotograficznym:- W ciągu jednego dnia mogę albo pisać, albo fotografować. Nigdy nie łączę obu dyscyplin. Nie robię notatek na bieżąco – to osłabia pamięć. A tak, nawet po latach, mogę przywołać poszczególne sceny. Powracają do mnie ze wszystkimi szczegółami i niekiedy wprowadzam je do książek, nad którymi właśnie pracuję. (…) bez sensu jest pisać o wszystkim. Jeśli miałbym dać rade młodym reporterom (…): opisujcie to, co rzuca światło na rzeczywistość, to, co pozwala poznać oblicze świata.”