piątek, 2 stycznia 2009

Chengdu

30/09/2005, 16:28:57
Juz mija prawie drugi tydzień naszego pobytu w Chinach. I musze przyznać, że nadal jest fantastycznie. Nawet powiem, że świetnie. Żyjemy, żyjemy, żyjemy. Jemy, jemy, jemy. Zwiedzamy, zwiedzamy, zwiedzamy. Ale nikt pewnie od nas nie oczekiwał, że już gadamy, gadamy, gadamy...po chińsku. Na razie znamy tylko dwa słowa, ale wydaja się „one” być kluczowe. Te tajemnicze słowa to: „dzień dobry”, czyli , a także: „dziękuję”, czyli . Moja żona jednak twierdzi, że nie jest to tylko . Nie będę się kłócić ostatecznie jesteśmy w Syczuanie, a tutaj wszystko wygląda inaczej.

To, co się z nami działo przez te kilka dni? Opuściliśmy Xi'an. I to było wydarzenie. Jak może pamiętacie, nie pokochaliśmy tego miasta i naszego "hostel-u". Na koniec i tak nas "orżnęli" ma taksówce. Ale nic to. Mocno tego pożałują! Znacie mnie ze skłonności do pisania reklamacji. Nawet tutaj w Chinach udało nam się tego dokonać. Po prostu, dostaliśmy zapytanie emailem o tenże przybytek w Xi'an i napisaliśmy kilka krótkich, acz dosadnych zdań. Zapewne nas popamiętają i umieszczą na „czarnej liście”. Kolejnym punktem naszej wyprawy było Chengdu. Do Chengdu, tym razem, dolecieliśmy China Air. I to było fascynujące przeżycie. Ale, nie żebyśmy w jakiś sposób żalili się na samoloty. Bron Boże. Było bezpiecznie. Tylko atmosfera w samolocie była nieco egzotyczna. Nie dość, ze próbowano instrukcje wytłumaczyć nam po angielsku, i tak niczego nie zrozumieliśmy, to także pokazywano film instruktażowy. W Europie zazwyczaj jest to krotka scenka, w której nakładany jest "kapok", no i wszyscy się domyślają, o co chodzi. A tutaj nic takiego. Na filmie, zupełnie jak w horrorze pokazana została akcja ewakuacyjna, połączona z wyskakiwaniem z samoloty. W innej scence babcia zakładała gwałtownymi ruchami wnuczce maskę tlenowa. Czułem się zupełnie jak na PO (przysposobienie obronne, dla młodszych odbiorców). Dawne czasy. A propos Babci. Siedział taka sobie babuleńka kolo mnie i miała przygotowana torebkę. Matko bosko, dobrze, że jej nie użyła, bo cały nas rząd sobie by pofolgowali! Do jedzenia dostaliśmy, a i owszem, jakieś straszne suszone mięsa. Chociaż Magda twierdziła, że była to tutejsza czekolada. Jak już dolecieliśmy do Chengdu, to oczywiście znalazły się chętne osoby do pomocy nam z biura turystycznego, które za 2 razy wyższą cenę, zawiozły nas samochodem "kuzyna' do naszego hotelu. Szczerze mówiąc jechaliśmy tam nieco podenerwowani. No, bo wiecie, korzystamy i ufamy temu Internetowi, ale mimo wszystko zawsze jest to jakiś element niepewności. A tutaj w Chengdu, jakie miłe rozczarowanie! Nasz hotel, tak jak w Internecie, wyglądał bardzo, bardzo dobrze. A ulica, na której mieszkamy, wygląda tak jak wyobrażaliśmy sobie tzw. „typowe” Chińskie dzielnice, zanim przyjechaliśmy do Państwa Środka. Zakrzywione dachy, tysiące lampionów, okna oświetlone itd. Zupełnie jak w bajce. Chińskiej, oczywiście. Strasznie nam się to spodobało, mimo tego, że ulica została zrobiona dla tzw. bogatych chińskich turystów. Dobre, pierwsze wrażenie ( i nie tylko) pozostało przez cały pobyt. Jest tu bardzo czysto i schludnie.

Wiecie, że lubimy eksperymentować. No i popadliśmy w kompletne ekstremum. Po 2 godzinnej kąpieli, ablucjach, masażach etc., udaliśmy się do najbardziej chińskiej z chińskich restauracji na naszej „ekskluzywnej ulicy”. A propos restauracji, to nasza ulica znana jest w mieście z najlepszych restauracji - a i owszem, ale także z ekskluzywnych jubilerów (najdroższe rzeczy są z Polski – bursztyn, co dumnie prezentują na reklamach!!). No, więc, wracając do tej restauracji, wylądowaliśmy w takiej, gdzie było chyba z 300 osób i wszyscy cos warzyli. To znaczy gotowali. Już chcieliśmy się wycofać, – bo nieco się przestraszyliśmy, że nie ma tam turystów, a tu 8 osobowa obsługa, znająca tylko dwa zdania:...nice to meet you..., oraz inne bardziej skomplikowane: You are welcome next time, nas szczapiła. Nie było odwrotu. Byliśmy jedynymi europejczykami, wiec trzeba było bronić honoru Starego Kontynentu. Usiedliśmy i z uśmiechem na ustach poprosiliśmy o menu. No i nam podano. Kartkę w formacie A4 z krzaczkami. Wielkość czcionki 10. Trzeba było coś zamówić. Wzięliśmy za frak (tak frak!) kelnera i wciągnęliśmy go do kuchni, aby coś wybrać. Oj naiwni, naiwni z nas ludzie! W "kuchni" rzesza chińczyków przebierających jakieś skorupiaki wg. rodzajów wielkości i...Obślizgłości! Wyparowaliśmy z tej kuchni dość szybko, bo kurcze, niektóre wyglądały dość obrzydliwie. Znowu chcieliśmy uciec. Ale na posterunku, a właściwie drogę zastąpiła nam ekipa herbaciarzy, którzy z uśmiechem na ustach nalali nam tego zacnego trunku. I się zaczęło. Cala restauracja poszukiwała kogoś mówiącego po angielsku. Na szczęście znalazła się dziewczyna obok nas, która wybrała nam to, co wg mogliśmy sobie w 2 kociołkach ugotować, i nie było to obrzydliwe. Bo właśnie w takich kociołkach, które wyglądają jak 2 miski wstawione jedna w druga, jada się w Syczuanie. Mniejsza miska (kociołek) zawiera super ostry wywar, a większa (Boże dziękuje ci za to, na szczęście!) zawiera wywar warzywny. Potrawę przygotowuje się w ten sposób, że wybrane przez siebie produkty (patrz kartka A4 w krzaczki) wrzuca się i gotuje. Zabawa była przednia. Wszystko smakowało fenomenalnie. Nadal nie wiemy, co jedliśmy. I może dobrze, żałujemy tylko, że nie zabraliśmy ze sobą kamery!

Do Chengdu przyjechaliśmy w bardzo konkretnym celu ( a czy my gdzieś jedziemy tysiące kilometrów bez celu?). Oglądać Pandy i zobaczyć największy na świecie posag Buddy. Pandę oglądaliśmy juz 2 dnia pobytu tutaj. Jestem dość sceptyczny, jeśli chodzi o zoo, i te sprawy. Ale oglądanie pand o 08:00 było prawdziwa frajdą. Zresztą Chengdu jest właśnie jedynym ośrodkiem badawczym na świecie, który zajmuje się "rozrodczością" pand. Udało im się już utrzymać przy życiu ponad 80. Czapki z głów, za ich osiągnięcia! Pandy były fantastyczne. Widzieliśmy chyba ze 12 sztuk. I większość z nich leniwie pozowała do zdjęć. Jak przypomnę sobie rezerwat orangutanów w Malezji, to tam musieliśmy czatować na nie, a tu proszę po 3 minutach chodzenia po pięknym parku, spotkaliśmy pandy w odległości 2-3 metrów od nas. Trochę śmialiśmy się z Amerykanów (nadal twierdzę, że nie wszyscy są OK.), którzy za możliwość zrobienia sobie zdjęcia z młodym misiem panda musieli płacić po 100 USD. Ale przynajmniej kasa poszła na zacny cel. W południe pojechaliśmy sobie do jednego z licznych tu monastyrów dla buddystów. Cisza i spokój tego miejsca są trudne do opisania. Pięknie, cicho i spokojnie. Chociaż to było tylko kilka metrów od głównej ulicy miasta. Tam zalegliśmy, w przenosi i dosłownie, na,chyba, 2 godzinki. Najpierw skorzystaliśmy z restauracji wegetariańskiej, która znana jest z tego, ze serwuje dania wyglądające tak jak mięsne oryginały. Jedliśmy wiec wołowinę, kiełbaski i coś tam jeszcze z soi i jakichś innych protein. Okazało się to tak okropne, że... oszczędzę szczegółów. Później jednak tylko błogość. Herbaciarnia. Taka zwykła, ale nie do końca. Bo jednak najdłuższa herbaciarnia w Chinach. Byliśmy tam chyba najmłodsi i jedyni biali, wiec znowu stanowiliśmy atrakcje dla tutejszej ludności! W Chinach herbatę pije się oczywiście w inny sposób: po prostu zielona i zalewana 5-8 razy gorącą, ale niewrząca woda. Tego dnia były jeszcze lody w Haagen Dazs (Matko Bosko, są w Chinach, a nie w Polsce!)

Następny dzień. Mnie zmogło. Choroba czy coś. No może starszy wiek. Wyspaliśmy się i poszliśmy sobie na masaż. To znaczy, na początku to myśleliśmy, że wciągnięto nas do „Domu Rozpusty”. Tylko, dlaczego dali nam numerki, zdjęli nam buty, nałożyli opaski i zaprowadzili do ciemnego pokoju razem. Byliśmy prawie pewni, że jesteśmy we właściwym miejscu. A jak najpierw pani mnie, a Magdusi pan, zaczęli masować stopy to byliśmy już po prostu „w siódmym niebie”. Po 45 minutach nie chcieliśmy wychodzić. Zarządziliśmy masaż rak i dłoni. Tego nie da się opisać. Nie miałem pojęcia, że mam tyle mięśni! Tego samego dnia odkryliśmy fantastyczną restaurację tybetańską, gdzie oczywiście spróbowaliśmy sobie lokalnych potraw. Trafiliśmy tam na świetnie chlebki z jakiem(?!). I byliśmy tam już ze 3 razy. Dzisiaj nawet udało nam się otrzymać rabat na zakupiony tam towar. Czyli, coś dla moje żonki. A później sudoku, gry towarzyskie, i wizyta w klepach w celu poszukiwania skafanderka dla małej Marysi.

Dzisiaj mija właśnie tzw. dzień turystyczny. Mocno sfilmowany, wiec napiszę dość krótko. Oglądaliśmy posąg Buddy o wysokości 72 metrów (!), ok. 110 km od Chengdu, w Leshan. Było bosko! Niesamowicie zbudowany park, ogromny, wg. zasad Fengshui. Wszystko było zen i feng shui, zen i feng shui... zen i feng shui. Wspinaliśmy się na głowę Buddy. Oglądaliśmy jego ponad 7 metrowe ucho (dość porośnięte krzaczorami). Ale także oglądnęliśmy dokładnie także inną atrakcję, ponad 100 terakotowych mnichów, każdy innych od drugiego. Podroż do Chengdu to inna historia. Tam i z powrotem jechaliśmy autobusem klimatyzowanych (no chyba był w latach 80 J), w którym pasażerowie dawali kierowcy wskazówki jak jechać! Było wesoło, no, ale tylko po chińsku. Inna ciekawostką jest to, że tutaj nie korzysta się zupełnie z kierunkowskazów, jak ktoś jedzie lewym pasem, to musi ostro używać klaksonu, żeby mu nikt inny na niego nie wjechał. W tym autobusie, to albo było słychać panią śpiewającą (karaoke), albo klakson....

No to kończę... Jutro rano jedziemy do Jangshuo - zobaczcie w Internecie - najbardziej chińska z chińskich wiosek... Mamy nadzieje, że będzie Internet, to może uda mi się napisać krotka relację. Zobaczcie także nasz hotel Magnolia na www.yangers.com.

Brak komentarzy: